Jak oni się staczali, ona ich wtaczała, oni się staczali, ona wtaczała. Staczali, wtaczała… Oni, ona.
Kto, jeśli nie Kaśka, zapytacie. Od zawsze do zawsze wypadało na Kaśkę. Los jednak bywał dla niej łaskawy – rozłupał jeden wielki głaz na kilka mniejszych, dostosowanych wielkością i wagą. I ponazywał dla lepszego rozeznania: Józek, Maciej, Henryk. Z początku nieobrobieni, z ostrymi krawędziami, jak to głazy surowe, nieowiane przez wiatr, nieopłukane strumieniem, nietknięte ręką. Trafiali kolejno na Kaśkę – słowiańską Syzyfkę. Syzyfkę, bo na taką Kaśkę nie zasłużył ani słowiański dusiołek, ani słowiańscy wieczni wędrowcy – dusze swojsko, przaśnie potępione. Tu jednak trzeba bohatera z importu, z dalekiej zagranicy, z zadęciem kulturalno-historycznym, z antycznym przytupem.
I jeszcze chociaż z rozpasaną symboliką. Bo na ogromną prawdziwie syzyfią górę nie mamy we wsi Kaśki co liczyć. Będzie więc wtaczała Józka, Macieja, Henryka i Antka na niższe, lokalne wzniesienia. Przynajmniej zlecą jej z mniejszej wysokości, przynajmniej będzie jeszcze co zbierać.
To po kolei. Józek był pierwszą młodością, pierwszą miłością. I wtedy było wszystko, jak trzeba: biała sukienka, jeszcze bielszy welon, bielmo na oku jej i wszystkich wokół. Właściwa kolorystyka, właściwa kolejność – Kaśka będzie mogła opowiadać, że choć raz coś w jej życiu poszło, jak trzeba, poszło tak, że ludzie gadać nie mogli, patrzeć krzywo nie mogli. Jedno, co mogli, to czekać… Czekać na to, żeby w końcu i gadać mogli, i patrzeć krzywo mogli. Żeby na tej bieli pojawiła się plama.
I plama się pojawiła. Miała kolor wina, którego Józek zaczął pić za dużo. Aaa… bo w robocie nie idzie, aaa… bo koledzy namówili, aaa… bo co, jej, Kaśce, w sumie do tego. Na targu niewolników go nie poznała, tylko na dożynkach, aaa… właśnie, że będzie pił, jak mu się będzie podobać. Ona niech pilnuje babskich spraw, babskich kątów. Z początku Kaśka rękawy zakasała, wtaczała Józka, oj, wtaczała. A czasem i wyciągała: z rowów, z cudzych chat, z cudzych łóżek, z długów. Nieraz się wydawało, że chłop przyjdzie do siebie, że mu rozum wróci, już nie pił dzień, już tydzień, raz nawet miesiąc cały. I nagle BACH! Znowu zlatywał Kaśce z górki na pazurki. Głupi Józek. Naprawdę głupi. Żeby nawet taka Kaśka nie dała rady. Syzyfka – wtedy jeszcze początkująca.
Po Józku przyszła kolej na Maćka. Co z tego, że już nie w białej sukience. Co z tego, że nie w białym welonie. Biały za szybko się brudzi… Kaśka początkowo z Maćkiem tylko po równym, „równy chłop” mówili nawet. Ale proste drogi w końcu wywiodły na pierwsze zakręty, za zakrętami pętle. No to co, Kaśka zakłada wygodne buty, rozciera ręce. Przecież był z ciebie taki równy chłop, to czemu nie na wprost, tylko skoki w bok. Czego ty szukasz na tych krętych ścieżkach… I przez pół roku Kaśka jeszcze wtaczała, wtaczała, wtaczała, aż na głowie posiwiała, aż na duszy poszarzała. Wtaczała.
I nie wtoczyła. Ale to przecież jeszcze nie koniec. Bo oto Henryk. Bo może jednak do trzech razy sztuka. On też jak ona doświadczony, on spokoju szuka. I obiecuje, że ze szczytu jej nie zleci. Bo on już wie, co w życiu ważne. I kara boska przestanie straszyć wiecznością, skończy się wtaczanie nadaremne. I skończy się Syzyfka, a zacznie Afrodyta. Teraz wtoczy raz a dobrze i Henryk tam na szczycie osiądzie pewnie jak gwiazdka na czubku choinki. Kaśka jeszcze raz uwierzyła. Ale w końcu i Henryk zleciał z czubka, potłukł się, rozsypał w mak. Kaśka więcej wierzyć nie będzie. Kaśka – Syzyfka – już zaawansowana.
Dla Antka Kaśka już nie ta co zawsze. Już górę obchodzi z daleka. Już jej lekarz dźwigać nie pozwala. Już niech ten głaz zostanie dla młodszych, zdrowszych, silniejszych i głupszych. Już jaka tam znowu z niej Syzyfka. W sumie z antyku zawsze była noga.

