Przestrzenie zamknięte

Ślady

Nie zwiedzie jej tym frakiem, że fiu-fiu. Przecież wie, że jeszcze chwilę temu grzebała w śmietniku, wyżerała resztki. A teraz siedzi na murku, kręci łbem raz w prawo, raz w lewo i drze się skrzekliwie - krerrrek, krerrrek. Jakby ktoś przez wzmacniacz przepuszczał dźwięk ocierających się o siebie kawałków betonu – mózg się od tego kurczy. Strażniczka wiaty, myślałby kto! Dopóki tam siedzi, Luśka nie wejdzie, a upatrzyła sobie, o tam, pod ścianą, stoją buty jej marzeń. Zdaje jej się, że w dobrym stanie, jej rozmiar. Prawie. Owijkę z papieru na giry się zrobi i będzie. Nawet lepiej, bo zima już czołga się przy ziemi. Że to idealna para, stąd widzi. Tylko jej się nie widzi nieszczęście na głowę ściągać, więc szczelniej otula szalikiem żylastą szyję i czeka. Przebiera nogami, świerzbi ją w mięśniach. W kieszeni płaszcza ugniata gumową piłkę. Wciska w nią przeżarte grzybicą pazury. Nie ona jedna poluje, nie ona jedna by chciała, a nie wszystkim zły omen przeszkadza. Czuje wyraźnie, że dłużej zwlekać nie może. Wybiega zza drzewa, macha rękami nad głową.

- Pies cię jebał! Zafajdane ptaszysko - krzyczy, strąki włosów tańczą jej wokół głowy. 

Sroka zrywa się do lotu, w odwecie sra na pagony zrudziałego prochowca, którym Luśka mogłaby się owinąć trzy razy. Warzyła sroczka kaszkę, warzyła… Coś na ułamek sekundy rozświetla się w głowie Luśki, ale gaśnie zanim zdąży na dobre się rozjarzyć. Dopada butów i tyle ją widzieli. 

- Dobre, dobre buty. Błyszczące - powtarza raz za razem, jak zacięty mechanizm gadającej lalki. Kiedyś Luśka znalazła taką w parku, gołą całą, z łysą głową. Patrzyła na nią długo, ale nie wzięła ze sobą. Drażniła coś, co Luśka zakopała głęboko w niepamięci. Swoją dzisiejszą zdobycz mocno przyciska do piersi, przed ciekawskimi spojrzeniami płaszczem okrywa. Przemyka jak duch, w cieniu kamienic i płotów poza zasięgiem ulicznych latarni. Do siebie. Luśka ma miejscówkę w zagajniku za nasypem, taki prawie dom, sklecony ze znalezionych desek i kradzionego z budów styropianu. W środku materac, trochę szmat, kulawy stolik i szczyt luksusu - fotel na biegunach. Przywlekła z działek, ktoś wystawił na gabaryty. Jest z niego naprawdę dumna. Miarowe bujanie wchodzi w rezonans z turkotem przejeżdżających pociągów. 

Luśka zapala kopcący znicz. Na hałdach śmieci za murem cmentarza ciągle ich jeszcze dość, choć widzi, że idzie nowe. Ledowe lampki na baterie, zrobione z plastiku. Ekologiczne. Całkiem bezużyteczne, za mało z nich światła. A Luśka światła potrzebuje, żeby czytać. Na książki nikt nie poluje. Ma ich pod dostatkiem. Przebierać nawet może. Tych z kolorowymi obrazkami nie tyka, nawet na podpałkę. Taką ma zasadę. Raz wzięła do ręki. Niczym jej nie ostrzegła, pieprzona książeczka. Luśka zaczęła przeglądać i huragan zerwał się w głowie. Pomieszał wszystko, poprzestawiał. Jakieś stare z tym co teraz i nie wiedziała już co jest czym, kto jest kim, co jest ona i z kiedy jest. Kobieta? Mężczyzna? Dziecko? I co to dziecko, tamci za rączki? Nie mogła trafić do siebie, ciągle nie tam skręcała gdzie trzeba, miotało nią na cztery strony. Do nocy tak błąkała się, napotykanych po drodze pytała, gdzie jest, co jest, dom, czy wiedzą, co dom? Musieli jacyś widać zadzwonić gdzieś, zgłosić, bo się Luśka w pościeli obudziła, pasami przypięta. Szarpała się z początku, ale tyle tylko zyskała, że nadgarstki do krwi otarła, że musieli nakłuwać, żeby z niej szarpania upuścić. Szybko pojęła o co im chodzi, w takich sprawach głupia nie była. Podeszła ich markowanym spokojem, na wszystko zgodą. Uciekła drugiego dnia, po tym, jak jej pasy poodpinali. 

Zamyśliła się Luśka, o bożym świecie zapomniała, a po światło sięgnęła przecież nie do czytania, tylko żeby dokładniej obejrzeć swój skarb. W półmroku wiaty buty robiły wrażenie doskonałych, w jasności Luśce markotnieje mina.

- Wszystko ta zawszona sroka. Tfu!

- A było się lepiej przyglądać, zamiast…Ale ciebie przecież każda błyskotka mami. Bo ładny, bo ładny… I co, że ładny?

- Ty sobie Luśka raz na zawsze zapamiętaj - ładne, do ładnego ciągnie. A ty w kolejce po rozum stałaś. Się nastałaś, a okazało się, że na kartki był. Głupia, głupia…

- Stroszył paw piórka, stroszył, a kurki za nim tup, tup. Trzeba było, jak wróblica, ty, ty…

- A ty wiesz Luśka, jaki ptak jesteś? No jaki? Sroka, co do ładnego, błyszczącego łeb przekrzywia? Chciała byś, chciała. A ku-ku, ku-ku, Luśka. Ku-ku, ku-ku.

Bierze Luśka buty bliżej światła. Patrzy, obmacuje. Szczególnie lewy. Obcas od zewnętrznej zdarty do podeszwy. Musiało ostro znosić. Na lewiznę. Otarcia, zadrapania, plama po jakimś smarze, czy innym oleju. Roztarte coś czerwonego układa się w kontur ust. Albo i nie. To może być zwykłe optyczne złudzenie. Jak te wszystkie chrystusy bolejące w układach słojów i sęków, z żywicznymi łzami. Żaden ze zmysłów tak pięknie nie oszukuje, jak wzrok. To akurat Luśka wie, aż za dobrze. A to tutaj, to zwykły kleks z keczupu. Schodzi, gdy podrapać paznokciem. Ale mogłaby przysiąc, że na języku but lewy ma świeże ślady zębów. Objawy intensywnego nadużywania ma, jak zajechany stary kamasz. A prawy – prawie jak nowy. Albo dobrze zakonserwowany. Skóra napięta, zmatowiała, przy podeszwie nieco przymarszczona, jak u pewnego gatunku żon, znanego ze sztyletowania wzrokiem mężów. Tych z przykurczem w szyi od wiecznego nią obracania. Tych z oczopląsem. Mistrzów gry w uda i piersi. ufających, że będą pierwsi i że się uda. Prawy wygląda jak nieżywy, zabalsamowana mumia. Jednak nieidealna z nich para, albo całkiem są nie od pary. Tak Luśka myśli. Wychodzi przed swój prawie dom, bierze zamach i pizga najpierw lewym, a potem prawym daleko za nasyp.