Zdarzają się czasem takie zbiory wierszy, że myśli się o nich – to literatura zaiste piękna.
W przypadku „Chamaechorów” Damiana Kowala mamy do czynienia z poezją śpiewną, kojącą, opiewającą doskonałość natury, lecz stojącą także w obliczu czekającej nas klimatycznej katastrofy. To poezja niepozbawiona łyżki dziegciu, smutnej samoświadomości.
Mottem otwierającym tomik jest urywek z dorobku Seamusa Heaney’a, klasycznego poety irlandzkiego. Jeśli kojarzy się on z jakimś obrazem, to właśnie z tym, o którym mówił kiedyś w wywiadzie: na środku pola stoi chłopak, syn farmerów, i słucha głosu słowika. Cały jest w tym słuchaniu, i w tym śpiewie, od pola wyrasta poprzez bose stopy i z nim jest zjednoczony.
Przemyślana struktura zbioru zawiera klamrę kompozycyjną, wiersz otwierający i wieńczący nosi ten sam tytuł („maja mówi do roślin (l)” oraz „maja mówi do roślin (lll)”). Maja to imię znaczące, wielokrotnie znaczące. W Rzymie Maja była opiekunką przyrody, choć wykształconemu czytelnikowi nasuwa się być może jako pierwsze skojarzenie z Indiami, gdzie Maja to ułuda zasłaniająca rzeczywistość.
Ustrukturyzowany tom wiedzie nas przez części zatytułowane kolejno: „Lód i wiatr” (8 wierszy), „Pył i piach” (7) oraz „Zieleń i strach” (6), dając sumę 21 utworów z dodatkowym wierszem na początku zbioru.
Takie ukazanie natury jest zaprawdę bardzo piękne i świadczące o szerokich horyzontach autora. Podstawowym, wręcz szkolnym odniesieniem do natury jest u polskiego czytelnika opis przyrody z „Pana Tadeusza”, ewentualnie także z „Chłopów” Reymonta. W każdym wypadku natura to dla nas instynktownie krajobraz rodzimy – lasy, pola, jeziora. Zieleń jest obecna wszędzie. Tymczasem u Kowala to tylko jedna z „krain”, jeśli mogę to tak nazwać.
Najłatwiej będzie mi wytłumaczyć swój zachwyt poprzez odniesienie do literatury gatunkowej oraz medium gier. W fantastyce mamy często do czynienia z różnorodną przyrodą, w każdym wypadku niebezpieczną i pełną tajemnic. Przykładem niech będzie uniwersum popularnego w Polsce „Gothica”. Zmienność krajobrazu jest czynnikiem, który w bardzo wysokim stopniu podnosi atrakcyjność rozgrywki i rozpala ciekawość i wyobraźnię użytkownika.
Tymczasem moje prywatne skojarzenia z krajobrazem łączą się z głębokim, mistycznym wręcz zachwytem, często nieprzeżytym bezpośrednio przeze mnie, a jedynie pośrednio przez opowieść drugiej osoby. Szczepan Twardoch zdradził w pewnym wywiadzie, że wybiera się w podróż statkiem w okolice Arktyki ze swym synem. Powiedział, że północna, lodowcowa przyroda budzi w nim tak przejmujące uczucia, że nic nie potrafi wyrazić poczucia piękna, jakiego wtedy doznaje. Choć nigdy nie byłam w takiej podróży (zasadniczo nawet zwiedzanie Skandynawii jest wciąż na mojej liście rzeczy do zrobienia), słowa polsko-śląskiego pisarza utkwiły we mnie głęboko jak odłamek szkła w sercu Kaya. Doskonale przecież rozumiemy, jakie wrażenie sprawiają na nas osoby wyraziste, chłodne, niedostępne i majestatyczne – ten lęk pomieszany z fascynacją towarzyszył kiedyś każdemu kinomanowi, bowiem historia filmu zapełniona jest kobiecymi postaciami tego rodzaju.
Jeśli zaś chodzi o potęgę pustyni, istnieje wielu podróżników, historycznych i współczesnych, którzy nade wszystko kochają Lewant. Istnieją rzecz jasna także ludy pustyni. Mój znajomy opowiadał mi kiedyś, że gdy zwiedzał jordańską Petrę, przewodnik wzruszał tylko ramionami. Kiedy ten zapytał beduina, co na co dzień stanowi jego źródło rozrywki, odpowiedział, że wychodzi na pustynię i po prostu jest. Tak po prostu? – zapytał mój znajomy. Autochton zaś nie rozumiał ignorancji człowieka, który nie wychował się wśród mistycznej przestrzeni piaszczystego bezkresu.
*
Czymże byłyby rozważania o naturze bez odniesień do jednego z największych jej piewców w kulturze Zachodu. W wierszu zatytułowanym „a-68a” mamy do czynienia z osobliwym Franciszkiem z Asyżu, który wyraża skruchę z powodu nadchodzącej katastrofy, jednak więzi go naukowy język. W połączeniu z powtarzającym się pierwszym wersem każdej strofy nabieramy przekonania, że podmiot liryczny wyśpiewuje dla nas „Pieśń słoneczną” XXI wieku. Jest to po cichu wyrażona rozdzierająca niemoc człowieka wobec systemu, w którym wystarczy zapłacić wysoką kwotę na giełdzie w zamian za zgodę na nadmierną emisję CO2.
W utworze „albatros (ll)” mamy do czynienia z motywem mistyczno – wanitatywnym, lecz nie w kontekście kultury chrześcijańskiej, a głębokiego zanurzenia się w Naturę. Od słów „wyśpiewał mnie wiatr” po „rodzice moi stali się wiatrem”, albatros staje się częścią rytuału „wiatrem jesteś i w wiatr się obrócisz”. Piękny ptak nie wydaje się być tym specjalnie przejęty – przyjmuje to z doskonałym spokojem właściwym stworzeniu, które zna swoje miejsce w wielkim cyklu przyrody.
W tomiku Damiana Kowala znajdziemy wiele przenikliwych i mądrych spostrzeżeń, zabaw słowem o podwójnych znaczeniu (francuskie désolé jako wyraz skruchy, ale także oznaczenie miejsca opustoszałego), nawiązań do klasyki literatury.
Są tam kochankowie, którym „nie dana była wspólna celebra”, a wiersz kończy się na poły ironicznym „tylko miłość przetrwa”. Wraz z autorem przejdziemy się camino od szekspirowskiego arcydramatu miłosnego po współczesny film Jima Jarmuscha, nie pomijając bogów wszelkich wiar i mitologii. Powstają oni na naszych oczach w wielkim gniewie w obronie Matki Ziemi. Otworzymy księgę Genesis, zajrzymy w oczy Mai gniewnej, grożącej krwawą rekonkwistą. W dzwonieniu pyłu pustynnego usłyszymy poezję Leopolda Staffa („od dawna o szyby dzwoni pył pustynny”).
Jeszcze tylko absolutne zjednoczenie z Naturą, swoista zamiana na ciała
musisz stać się drzewem, zmienić skórę w korę (…)
żeby dobrze spisać lód musisz sam zamarznąć przywdziać błękit brwi zaszronić zmienić gęstość (…)
żeby dobrze spisać ziemię musisz sam w niej spocząć (…)
i pora na miłosną kodę rodem z Listu do Koryntian.
Dla wszystkich, którzy szukają współczesnej „Pieśni Słonecznej”, dojrzałego, a więc niepozbawionego szczypty smutku, głębokiego zachwytu Naturą, poezja Damiana Kowala może okazać się swoistą katedrą. Być może będziemy woleli do niej pójść, by posłuchać kazania albatrosa.

