W układaniu wstępnej opowieści o tekstach jest coś z komponowania opisu kuratorskiego, a może i komponowania całej wystawy w galerii, zapraszania do jej odwiedzenia i wyznaczania „kierunku zwiedzania” (ahoj, Marcinie Wicho). Wiadomo, że każde dzieło broni się z osobna i uruchamia inne tryby lektury, ale naszym celem jest przecież stworzenie między nimi nowych napięć, odsłonięcie kontekstów, które nie przyszłyby do głowy w pierwszej lekturze. Atrakcyjność metaforyki pionów i poziomów odżyła w krytyce kilka lat temu trochę za sprawą Rafała Wawrzyńczyka i efektowności wierszy Tomaža Šalamuna, ale są one znacznie starsze, ba, powiedziałbym, że mają jeszcze strukturalistyczną proweniencję (wystarczy poczytać Edwarda Balcerzana i zobaczyć, ile tam właśnie refleksji o pionowych i poziomych strukturach znaczeń, figurach retorycznych, sposobach organizacji tekstu, wyższych i niższych układach semantycznych, itd.). Nie chcemy jednak, żeby te geometrie z pierwszego numeru „POZa Linią” były aż tak oczywiste, więc skomplikujmy nieco sprawę.
W kultowej scenie z filmu Koterskiego, Cezary Pazura (jako Adaś Miałczyński) odpowiada Janowi Jurewiczowi nieuprzejmą i zarazem komiczną pyskówką na jego pytanie „na górę jedzie?”, pytanie jak najbardziej zasadne z perspektywy komunikacyjnej (wszak ruch windy to góra albo dół): „a gdzie ma jechać, w bok?”. Otwiera tym samym możliwość, z której chętnie korzysta najnowsza poezja – ruchu windą w bok, czyli myślenia horyzontalnego, przestrzennego, w kategoriach potencjalności i wbrew logice. I jakkolwiek pokracznie (dla niektórych pewnie futurystycznie, z sci-fi) wyglądałaby taka winda, dźwig boczny, jest w niej coś pociągającego: zmiana wektorów ruchu, zaburzenie logiki i przyzwyczajeń czytelniczek, monotonna rozlewność płaszczyzn zamiast retoryki wzniosłości (awansu) i upadku. Mam wrażenie, że właśnie o takiej windzie pisze Łukasz Barys w otwierającym blok wierszu „Na komunię” (wspomniałem kiedyś, że zdecydowanie wolę w nim poetę niż prozaika?). Trzy ruchy w tym tekście wyznaczają trzy perspektywy i odmienne ośrodki widzenia, trochę jak w kubistycznym malarstwie albo wczesnym, awangardowym filmie. Mamy dziewczynkę dojrzewającą do roli, ustawianą do pionu, taką, która właśnie wykracza poza własne dzieciństwo i ze smutkiem sobie to uświadamia. Mamy ruch kołowy – pocieranie medalika komunijnego, punctum całej kompozycji – medalik ze złota, który ciekawie wprowadza rozwijane w kolejnych wierszach Barysa metafory solarne (bo Barys pisze poezję zawsze z serca Słońca, które promieniuje, ale i wciąga w siebie, zakrzywiając widzenie, oślepiając, zmuszając do podnoszenia głów). I mamy wreszcie horyzontalną puentę: psa, który szczeka, „widząc poprzez czas”. To właśnie w tym poprzez-czasie spokojnie płoży się to, co w pisaniu autora najbardziej pionowe, choćby kolejny wiersz o pożeraniu sernika, ale tak naprawę o metamorfozach w łańcuchu bytów, wiersz skupiający na sobie wzrok, wyczekujący na strącenie, jak wieńcząca sernik truskawka, rozegrany między słońcem i mrówką, niby najlżejszy, ale czekający tylko na kolejne podmiany: brata w słońce, palców w truskawki, brody w brodawki. Podobnie skapujący (a raczej wciąż jeszcze wiszący) jest wiersz trzeci, „z rusztowania”, wiersz o wiszeniu, a właściwe o wychodzeniu z własnej skóry, o napięciu między tym, co w nas ciągnie ku ziemi i co podtrzymuje krążenie wewnątrz solarnej mitologii – oczy oślepłe od żaru. A to prowadzi nas prosto do najbardziej pionowego – i malarskiego zarazem – zestawu w numerze, czyli tekstów Adama Jaworskiego z debiutanckiego tomu „Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego”. Jaworski, podobnie jak Barys, chciałby zajrzeć w kości, oskórować się, żeby wydobyć z procesu dojrzewania (tu również: wychodzenia z szafy) samo mięso. Na razie jest bażant w zastępstwie – ten na rosół i wkładkę, ten figuratywny, w roli martwej natury z obrazu, i ten chrystianistyczny, podstawiany tu zamiast, w funkcji sakrofagicznej. Ale mnie bardziej interesuje inny moment pionowy tryptyku: „najpierw zaczęło przeciekać z sufitu/ tłuste oka na spoconej kołdrze/ i otworzyły się z hukiem upusty nieba”, który w zestawie Jaworskiego (ale też chyba w całym tomie) płynnie i erotycznie zarazem przeprowadza nas przez las wisielców-odszczepieńców do konkluzji: „byłeś tylko chłopcem/ mocno związanym z przeszłością/ sznurem który udźwignie/ pęknięcie rdzenia kręgowego”. A że są u Jaworskiego dwaj rabini – jeden nastawiony na wspinanie się i schodzenie po szczebelkach jakubowej drabiny (metafizyka-tradycja-wstyd-potępienie-wyparcie), wyczekujący ostatecznego pojedynku góry z dołem, i drugi zdecydowanie bardziej horyzontalny, wgłębny, analno-penetracyjny i zmuszający do otwarcia się („dogłębne” nawiedzenie jest wszak aktem boskiej interwencji, „upustem nieba”, nawet jeśli „A B i C” zdają się pukać od innej strony) – to jeszcze ciekawiej wygląda w jego wierszach napięcie między postawą stojącą (etyka, norma, „wyostrzone” władze moralne pani Katechetki) i leżącą (upokorzenie, ale i subwersywna przyjemność, samogwałt i samookaleczenie), ciałem wymiotującym w kałuży i tym tonącym w meblościance „jak w Titanicu”. „Między dwiema płytami skóry stała bordowa noc” – ten tu pion, ten ścisk lepki i krwawy, zaczajony jak w horrorze i postawiony „na baczność” jak w polucyjnym koszmarze, chciałbym wydobyć państwa oczom spod pierzyny.
Spod tej nagrzanej pierzyny Jaworskiego można wskoczyć w „łóżko nakryte prześcieradłem o drażniącym zapachu” z prozy Moniki Wróblewskiej. Co prawda ten pierwszy jest pokojem inicjacji i wtajemniczenia, ten drugi umierania i jego technicznej powtarzalności, w tym pierwszym króluje wilgotny mrok, w tym drugi sterylna, higieniczna norma, oba jednak ostatecznie stają się domeną Tanatosa. To trzy wglądy w leżące, uwięzione w umieraniu ciała (kiedyś ludzi, dziś tylko ich skrótowe biografie), a potem przebitka na wilgotną substancję, która „wypełniała drobne, lecz uciążliwe ranki między palcami” (nie umiem czytać tego inaczej, niż kampowo). Na „leżenia” Wróblewskiej odpowiadają „stania” i „siedzenia” Michała Domagalskiego, czyli erudycyjny przebieg myśli w poczekalni na oddziale onkologicznym, kontrastowany rechotem – śmiechem – uśmiechem tej jednej „ocalonej” pacjentki. „Widziałeś kiedyś korytarz na onkologii? Czekałeś kiedyś w kolejce na wizytę z nadzieją, że nie masz przerzutów?” – pyta autor bezpardonowo, jakby miał zaraz wygarnąć czytelnikowi lewym sierpowym. A potem zabiera go w pełen frustracji rejs po przepełnionym korytarzu („Jesteśmy tutaj, jak ogórki kiszone w słoiku, jak szproty w puszce”) i przekopanej myślami głowie, w geologiczną matnię, która usilnie chce zachować poczucie humoru i trzeźwość wnioskowań. Tak jakby tym swoim uporczywym czekaniem „od dwóch godzin i czterech minut” („I tych kilka ja stojących na korytarzu, siedzących na pękniętych krzesłach, w napięciu, tych kilka ja, którym od napięcia pociły się ciała”) świadomość wykonywała ostateczną woltę, by nie dołączyć do tych tam, już post facum w poziomie. „[B]oję się, że wszystko będzie się nawarstwiać w moim umyśle, a może w moim mózgu, co chyba coraz częściej na jedno wychodzi. Nawarstwi się i finalnie przekona go do posiadania tego, czego nie chciałbym posiadać”. W tym nerwowym oczekiwaniu Domagalski nadużywa sobie Różewicza (poezji skrajnie, a jakże, pionowej) i pisze coś na wzór opowiadania anty-maladycznego. I za to kreska pozytywności.
Mare tenebrarum między Barysem i Domagalskim zajmuje dwoma wierszami Ewelina Cis. Zwłaszcza tym fragmentem: „Jeśli zamknę lewe oko:/ ludzie wloką swoje cienie./ Jeśli zamknę prawe oko:/ cienie popychają swoich ludzi.// Wszyscy (i ludzie, i cienie)/ przyszli leżeć na wymierzonej/ w słońce płycie i słuchać / mechanicznych ptaków”. Pion i poziom. Ludź stojąco-idący i cień leżąco-posuwisty, a nad nimi drony, drony, drony.
Wszystko zależy, co się komu na którym oku odkłada, co komu jakim światłem „barwi beton”. Chodzi koniec koców właśnie o ruch Słońca – o „płynną lawę” w lampie lawowej i płynną lawę naszej gwiazdy, która emituje i przyciąga. Te same siły „rodzą gwiazdy” i wiersze – formalnie rzecz biorąc nazywamy je oddziaływaniami: magnetycznymi, grawitacyjnymi i elektrostatycznymi. To one utrzymują w pionie rzeczy i ludzi.
Domykają ten ciąg dwa wiersze Tomka Bąka, w pionie śledzące ruch wahadłowy, w poziomie: fascynację „pasem ziemi pomiędzy Bełchatowem a Radomskiem, do którego przyłożyliśmy jebitną poziomicę” z niekłamanym zachwytem nad pięknem stworzenia tej naszej ojczyzny i w oczekiwaniu na utopię - aż „transcendentny, wertykalny wymiar egzystencji stanie się dla nas jasny i zrozumiały”. Tymczasem czytam sobie Majmurka z 2013 roku (bo przecież nie Tishnera):
Wiem tylko, że dziś rola ciemnogrodu jako radykalnego zewnętrza psuje polską demokrację. (…) Odpowiada za to także druga cela wstydu – postkomunistyczna, skoncentrowana wokół figury homo sovieticus. Józef Tischner w głośnym artykule w „Tygodniku Powszechnym” opisywał ten twór jako „istotę jednowymiarową, dla której nie istniał wertykalny wymiar egzystencji ludzkiej”. Wszystkie potrzeby takiej „istoty” dawały się sprowadzić do „potrzeby pokarmu, potrzeb seksualnych, potrzeby władzy”. „Całe jego życie wewnętrzne sprowadzało się do funkcjonowania świadomości określanej przez byt”, a jego dewiza brzmiała: „Sprzedać wolność za chleb – to być sobą”.
Czemu mam wrażenie, że Bąk idzie tym właśnie tropem w swoim mapowaniu homo capitalensis? Ale też jako specjalista od krzywej Laffera wie doskonale, że tylko poezja horyzontalna jest w stanie przyglądać się temu, jak „drwale wożą drewno do lasu i przerabiają na drzewa”. Ta wertykalna wyciosałaby z nich szczudła i tyczki, na których rosłyby nasze niebiańskie fasole. A potem hen, po horyzont drwale, drwale, drwale.
Przecięcia
Spójrzmy na wprost, spójrzmy w tył, spójrzmy prawdzie w oczy – autorzy, o których pisze Jakub, przecinają płaszczyzny dobrze już znane entuzjastom polskiej literatury ostatnich lat. Tyle tylko, że to perspektywa zbyt jednowymiarowa, wystarczy bowiem trochę pomanewrować głową by pod innym kątem obserwować to, co dzieje się w tekstach, oddalając się od znanych i lubianych punktów podparcia, poszperać nieco inaczej i uniknąć „retoryki wzniosłości (awansu) i upadku”. Podążanie za poziomami podmiotów to prawdziwy workout egzystencjalny – skoki, przysiady, skłony i rozłożenia – od dzieciństwa do śmierci i z powrotem, i pomiędzy. Wydaje mi się, że właśnie ten trzeci wymiar domaga się trochę uwagi, wnikamy przecież w głąb układu słonecznego Barysa, w peryferyjne tkanki owoców i złotych medalików, w których mieści się cały porządek świata. Drążymy niewygodne miejsca tożsamości gęstej i heterogenicznej (queerogenicznej?), zbudowanej z ziemi dziedziczonej genetycznie i mokrych prześcieradeł. W medycznych narracjach Domagalskiego i Wróblewskiej szczególnie ciekawe jest zaś zawieszenie w limbo między bezruchem umierania a palącą gonitwą chorowania, znów wnikanie w przestrzenie pomiędzy (szpitalne łóżka i krzesełka w poczekalni), w których tak naprawdę rozgrywa się frustrująca gra o przetrwanie. Gra z perspektywą to zabawa, do której zaprosiła Cis, choć zamyka raz prawe oko, które patrzy pionowo, raz lewe – poziome, to zdaje się opisywać wszystko tym trzecim – mistycznie obejmującym porządki astralne i ludzkie jako jedną całość. No a Bąk? On wchodzi bezpardonowo w nasz język, w nasze sociale i wytyka palcem, że horyzont nam się ograniczył. Pozostaje tylko czekać na więcej trójwymiarowych wind, które nam go na powrót otworzą i poprzecinają znane szlaki.

