W mieszkaniu starej kobiety wiecznie pali się światło. Rachunki za prąd rosną, ona maleje. Z każdą kilowatogodziną robi się coraz mniejsza. Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś zamknąć ją w dłoni. Przytulić, utulić, pocieszyć. Dłoń zaciska się. Komu brakuje tchu? Tobie, staruszce? Rozluźniasz palce. Oddychacie z ulgą oboje.
Miesza gęstą jak ulepek herbatę. W kuchni blat i podłoga lepią się od cukru. Siorbie cicho, wzdrygasz się i jednym haustem wypijasz resztki ze swojej szklanki, żegnasz się pośpiesznie. Na stole stoi nieruszone ciasto. Żadne z was go nie lubi. Zapomniałeś, kupiłeś, teraz leży. W czekoladopodobnej polewie zastygł odcisk twojego kciuka. Oblizałeś, paskudztwo. Wcale nie było tanie, a taki szajs. Zamiast ciasta mogłeś zrobić zakupy. Nie pomyślałeś. Trudno.
Nie odwiedzasz jej często. Rażą cię wiecznie palące się lampy w każdym pokoju. Mierzi cię marnotrastwo. Ona boi się ciemności, choć nigdy się do tego nie przyzna. Jeszcze trochę i zacznie przypominać dziecko. Brakuje jej prawego górnego siekacza. Na starość tak łatwo się przewrócić. Kości szczęki niezbyt mocne; istnieje realne ryzyko utraty zdrowia i nakładów finansowych. A implanty są przecież takie drogie. Dużo droższe od rachunków za prąd za wiecznie palące się w mieszkaniu światło. Bez jednego siekacza wiele się nie traci. W tym wieku o urodę dbać już nie trzeba. Staruszka nawet nie sepleni. Nie przyjrzysz się, braku nie zauważysz. Tylko wokół ust coraz bardziej się marszczy. Twarz jak zimowe jabłuszko, co za długo leżało w piwnicy. Kiedyś słodkie, straciło prawie cały sok, wyschło. Miąższ jak wióry, tu i ówdzie plamy, zaczątki gnicia i pleśni. I tego zęba nie ma, gdy się uśmiecha. Robi to coraz rzadziej. Wstydzi się? Nie wiesz, nie pytasz.
Wychowała cię twardą ręką, której dotyku prawie nie znałeś. Rozedrgana, nieobecna, w ciągłym ruchu. Jakby bała się choć na chwilę przystanąć, żeby przypadkiem świat się nie zawalił. Do katastrofy wystarczą ułamki sekundy. Ruch, jak światło, odżegnuje zło, nie zostawia miejsca na czułość i słabość, słaboczułość i czułosłabość. Staruszka kręci się i wiruje w zimnym blasku LED-owych żarówek, płyną kilowatogodziny. Spódnica — z góry widziana karuzela; stara kobieta śmieje się w tęczy kolorów. Mrugasz. Znów siedzicie naprzeciwko siebie. Wyłamujesz palce, ona nie cierpi tego dźwięku, nic jednak nie mówi, tylko skubie skórkę z połówki mandarynki. Kupiłeś cały kilogram. Pełne pestek, kwaśne i niesmaczne. Żadne z was nie dokończyło swojej. Skąd mogłeś wiedzieć? Wyglądały ładnie. Nikt ich nie zje; głupio zabrać z powrotem, jeszcze głupiej wyrzucić, przyznać się do błędu. Porażki, jaką okazała się kolejna wizyta. Owoce pysznią się w misce między wami drwiąco, z wierzchu idealne. Siedzisz, nie wychodzisz. Wyjmujesz mandarynkę z dłoni starej kobiety.
- Daj, obiorę - mówisz.
Starannie usuwasz albedo, dzielisz owoc na cząstki i wybierasz nożykiem pestki. Posypujesz mandarynkę cukrem i kładziesz z powrotem na drobnej dłoni.
Od soku i cukru lepią wam się palce.
- I co, lepsze? - pytasz. - Obiorę jeszcze kilka, jeśli chcesz.
Przytakuje.
Zbierasz się do wyjścia. Nigdy nie odprowadza cię do drzwi. W przedpokoju rutynowo przeszukujesz stosik ulotek i listów, rachunek za prąd wsuwasz do kieszeni. Prawdziwy cel wizyty. Niepisana umowa między wami zawarta na czas nieokreślony. Pozwalasz kilowatogodzinom płynąć, ona udaje, że cieszy się na twój widok i nigdy nie odprowadza cię do drzwi. Zrobi to dopiero, gdy będziesz po drugiej stronie.
Zostawiasz starą kobietę w mieszkaniu zalanym światłem. Tęsknisz za matką.

