Gra zamykania i otwierania wierszowych map i historii oparta jest na poetyckim ruchu, a kiedy zatrzymuje się ruch, wraz z nim staje czas. Podobne refleksje pojawiają się w antycznej filozofii, potem przejętej przez myśl chrześcijańską: tam, gdzie nie obowiązują ziemskie zasady przemijania, otwiera się nieskończoność. Prefigurację takiego wyobrażenia rzeczywistości – niesystemową, literacką – znajdujemy jednak już w starożytnych mitologiach, według których poza granicami materialnego świata rozciąga się przestrzeń wieczności, zamieszkana przez tajemnicze siły, nieśmiertelnych bogów, i zbawione (albo potępione) dusze. Ostatni blok wierszy, mniej skupionych na projekcjach, ucieczkach i zamknięciach, a bardziej na archetypach i uświęceniach, celuje właśnie w metafizykę: bawi się ideą pozaczasowości, w poszukiwaniu sfer całkiem wyjętych z przyrodniczych zasad podróżuje do sacrum i ściera je z profanum, ucieleśnia mity i mitologizuje ciała.
Inicjalnym gestem wyrywania się z porządku ziemskiego jest sam tytuł pierwszego z wierszy Soni Białek: bezdech. Sprzężone z biciem serca tchnienie warunkuje rytm naszego istnienia, a tam, gdzie go zabraknie, wkracza śmierć. Dalej następuje proces niemal geometryczny: dzielenie niebytu liniami. Zgon to zatem tyle punkt w czasie, ile pełnoprawne miejsce, posiadające własną paradoksalną topografię. W drugim utworze zagłada zostaje odwrócona w opowieść o stworzeniu. Pytamy o siódmy dzień tygodnia, przeinaczamy biblijne wersety („nazwij ciało ziarnem, co zbierzesz jeśli jest łuską?”), dzieje zaczynają krążyć po kole: pojawiają się odwołania do rytmu słońca, obiegu wody, cykliczności pór roku. W ostatnim tekście całość robi się niemal historiozoficzna: „cykl krwawy” przechodzi w „cykl miłosierny” i zarazem zarysowany zostaje horyzont apokalipsy („zdziesiątkuj zanim nadejdzie dzień // w nim będziesz łuną i powidokiem kruszywem i kruszcem”).
Rozpędzeni? Cóż, kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Żniwa bywają kiepskie i może dlatego dyptyk Joanny Pauli Oklińskiej zaczyna się od głodu. Głód to jednak specyficzny, bliższy Witkacowskiemu nienasyceniu niż niskim pragnieniom ciała. Bohaterka zanurzona jest tu w świecie pokawałkowanym i zarazem dziwnie ukonkretnionym: „tafla tkanki bliznowatej na szorstkości wisły / sapanie psa drzazga w dłoni brata / skurcz pod moim pępkiem kiedy wsiąkam w piasek / burzowe chmury nadwiślańskiej wioski”. Pisanie o rzekach bywa dziś podejrzane, ale Wisła Oklińskiej jest zagadkowa, na poły mityczna, na poły kobieca. Kto bowiem wnika w ziemię, woda czy podmiotka, a może podmiotka to woda? Hydrofeministyczny wątek zaraz rozlewa się zresztą – nomen omen – we łzy. Centralna postać wchodzi w rolę ofiary rytualnej, która walcząc z własną słabością („jest mnie niewystarczająco na tęsknotę”) ostatecznie poświęca siebie w imię wspólnoty („i pierwszy raz wystarcza mnie by naprawdę za was płakać”). Drugi tekst rozwija motywy akwatyczne, zaś towarzyszem bohaterki staje się w nim dwuznaczny „raper” – zestawienie takiej figury ze świętym Augustynem jest, trzeba przyznać, brawurowe.
Wątki kobiecej mitologii ciągnie Daria Juskowiak w prozie Syzyfka, gdzie słynna historia o niemożliwym do zakończenia wysiłku zostaje przepisana nie tylko w kategoriach feministycznych, lecz także słowiańskich: syzyfowe prace wykonuje dziewoja Kaśka, dla której los „bywał łaskawy” – „rozłupał jeden wielki głaz na kilka mniejszych, dostosowanych wielkością i wagą. I ponazywał dla lepszego rozeznania: Józek, Maciej, Henryk”. Opowiadanie przenosi starożytną opowieść w bardziej przyziemne rejony, lokując ją też gdzieś w kategoriach zwrotu chłopskiego – w opowiadaniu przemyka i Antek (czyżby objawili się tu Borynowie?), a styl momentami zaczyna naśladować ludowe podania i przyśpiewki. Hoża Słowianka na szczęście dostaje chyba dyspensę od ciężkich robót – wątek cyklicznej opresji zostaje, miejmy nadzieję, przerwany.
Wątek kobiecy powraca zresztą i w bardziej miejskiej formie, u Natalii Roguz, gdzie punktem wyjścia staje się zmitologizowana Łódź. Fragment onirycznego, surrealnego poematu zaczyna się od szerokiego wyliczenia: „Srebro. Jezdnia. Chodniki. Kobiety. Łasice”. Potem na scenę wchodzi mitologia narodowościowa: „Kościuszko na słupie mural na ścianie. / Łysy Kościuszko nad łysymi łasicami na łysej ścianie kamienicy”, a w końcu i wątek feministyczny: „Kobiety na ulice łasice na kamienice!!”. Subwersywne gesty zaczynają się zapętlać i budować coraz bardziej rozległy kolaż: „Przenoszę cię do Łodzi w której cię nie ma w której cię nigdy nie było i jesteśmy Proteuszem / bogiem wyschniętej rzeki”. Miasto staje się „Łódką” przepływającą przez Styks, gdzieś w tle migają nieumarli z Hadesu i dziewiarka Ariadna. Gwiaździsta jest to historia i kosmiczna – całość poematu ukazała się drukiem.
Inną perspektywę przyjmuje tryptyk Klaudii Januszewskiej – autorka wychodzi od postaci kapłanki. Kapłaństwo to jednak dziwne, trochę postapokaliptyczne, zbudowane na tle ziemi okrzemkowej, neurozy i „morphiny” oraz zanurzone w przestrzeni własnego, oryginalnego mitu, rozgrywającego się między strychem, stodołą i świątynią. Przewija się tu również motyw wyroczni („ramy deklarują o szepcie i zwiastunach”), czas wydaje się i złowrogo szybki, i podejrzanie powolny („wahadło przy świątyni. wciąż na nią czekam”), a kapłanka zaczyna się jąkać (i to „na długo przed post-docem. // kiedy mówi candy, myślę o chlebie na samowarku”). Niesamowity jest świat Januszewskiej, niemal deistyczny, powstały w geście stworzycielki, która tylko odpala machinę (języka) i pozwala jej się samodzielnie kręcić. Najbardziej komunikatywny, ale równie wieszczy w tonie okazuje się ostatni wiersz z cyklu, anglezowanie – tekst z pozoru koniarski okazuje się alegorią ruchu zatrzymanego w wieczności, zamrożonego pędu i wciągającej nieruchomości, a w głębi wciąż tkwi odprawiająca rytuał kobieta: „(…) skarży się kapłanka / na pęd o: pokrop mnie hyzopem, a stanę się czysta. / mglista. ognista. och, anglez. / jest taki drogi, / jest słodki”.
Nieco na boku owej narracji kobieco-metafizycznej pojawiłby się bardziej etycznie nastawiony Kacper Kiejda – jak istnieje ósmy dzień tygodnia, tak istnieje być może czwarte miejsce w świętej trójcy. Powracają u niego motywy ofiarności, ale tej zakotwiczonej w codziennej praktyce relacji międzyludzkich, gdzie staramy się wypracować pozycję miłosierdzia i wybaczenia: „Złożyć się w pół i odstawić / w kąt i zrobić z siebie dziwkę. / W całkowitym oddaniu, mówiąc już najprościej. // Jak dobry pasterz, ofiarujesz baranka / na ołtarzu pleśni. / A rdza pokrywa Twoje serce, bo ono nie świeci”. Motywy komunikacyjno-podarunkowej wymiany i wyzysku zostają tu splecione z ideą godnej i niegodnej porażki: „a ten wyścig o czwarte miejsce to można tylko przegrać” –cóż, do świętości nam wszystkim daleko. Wiersz Kiejdy jest przede wszystkim mierzeniem się z ideą wyrozumiałości dla krzywdzących („bracie mój, którego kocham”) i niejasnego statusu osoby krzywdzonej: całość rozpływa się w milczeniu Boga wobec oprawcy i praktykowaniu cnoty przez ofiarę. Najmniej to mityczne, a najbardziej przypowieściowe z całego zestawu – ale także wyrwane poza czas, poza przestrzeń, gdzieś w stronę mitu o wspólnocie.
Od siebie, do siebie i między mity
Mityczność ma z natury tę cechę, że nie może się nigdy zestarzeć, także współcześnie. Wykorzystując motywy sakralne, autorki z tego zbioru tekstów nie używają ich jak rekwizytów. Mit, jako wieczna teraźniejszość, jako coś dla religii pierwotnych konstytuującego całą znaną czasoprzestrzeń, przecież musi być przetwarzany. Powtórzenie, nawet w cudzysłowie, nadal ugruntowuje spojrzenie przez soczewkę pewnej niezbywalnej stałości. Role specyficznych, pogańsko-chrześcijańskiej figur pomagających nadawać sens współczesnym narracjom mogłabym przypisać przykładowo fanowskiemu przedstawieniu św. Augustyna (tu – wcielenie rapera) u Joanny Pauli Oklińskiej czy lokalnemu, łódzkiemu Hadesowi u Natalii Roguz. Z mitologii zupełnie inaczej korzysta Daria Juskowiak, w Syzyfce nie tylko wprost przywołując znaną opowieść, ale posługując się formą tak zwartą, że uzyskującą niemal kształt współczesnej paraboli. Świętość jako trwały etyczny imperatyw, oderwany od dnia dzisiejszego, ale niezmiennie dla niego istotny, postrzega Kacper Kiejda, który najściślej w zestawie wiąże się z judeo-chrześcijańskim Bogiem. Natomiast na pograniczu symboliki chrześcijańkiej i pierwotnych czy ludowych wyobrażeń, głęboko związanych z cyklami przyrody, umieścić można utwory Soni Białek – rytuały sytuacji granicznych rozprzestrzeniają się na cały krajobraz współistniejących, zrównanych względem siebie podmiotów. Klaudia Januszewska powołuje do życia całkiem nowatorską, niepokojącą mitologię, wyrazistą i odcinającą się od inspiracji – jej wiejska kapłanka-demiurżka zaklina w czasie i w ruchu niezrozumiałą rzeczywistość. W zebranych w tym zestawie „czasoprzestrzeniach mitycznych” to wszechobecne zaklinanie nie wiąże ani nie rozrywa – zatrzymuje świat, tocząc go w nieskończoność po kole.

