U Jolanty Brach-Czainy otwarcie wiąże się z porodem – zapoczątkowuje moment graniczny, poprzedza przekroczenie. Pierwszy oddech, to ścisłe powiązanie z obezwładniającym zewnętrzem, następuje po brutalnym wtargnięciu w tkanki zupełnie nowej czasoprzestrzeni. Wciągamy w płuca to, co się przed nami rozpościera dopiero, kiedy jesteśmy odśrodkowo wypchnięci z tego, co ściśle przylega. Wdech i wydech, oddawanie i zabieranie kręcą się w cyrkularnym ruchu, ale przecież nie muszą zachowywać się harmonijnie. A już szczególnie nasza uwaga, zwłaszcza ta literacka, niekoniecznie będzie rozkładać się równomiernie pomiędzy tym, co otwierane, a tym, co zamykane.
Ruch otwierający może tworzyć (jak widać nawet rodzić), ale może także niszczyć. Jest w końcu nieprzewidywalny. Dopuszczenie możliwości, trajektorii, dróg, danych – tak, to potencjalna mapa czy schemat, to jednak również potencjalny chaos. Które systemy uważamy za otwarte? Językowy, kapitalistyczny, każdy? Znajdując nowe ujścia, drążąc nowe kanały i tunele (mówiąc Deleuzem) dostają się pod skórę i pod skorupę ziemi, rozprzestrzeniają się w nieskończoność, zawłaszczając każdą przestrzeń z osobna. Podobnie z osobistymi, jednostkowymi aktami „do zewnątrz” wiąże się ryzyko: pomyślcie o Waszej ostatniej próbie niezręcznego opowiedzenia o sobie znajomym z pracy na imprezie integracyjnej. Otwarcie to możliwość narażenia – rozproszenia, urwania, niedookreślenia. Nawet zwyczajnego zatracenia tego, co już jest. Otwarte zakończenie w nieunikniony sposób wpuszcza niepewność – i co teraz? Gdzie więc znajduje się punkt, w którym otwierane zatraca się w otwierającym? Jak szeroko można coś rozwierać, zanim straci zupełnie kształt i rozszczepi się w chmarę nierozpoznawalnych cząsteczek?
Tę „Dużą destrukcję sytuacyjną” rozpoczyna Tomasz Bąk, próbując okiełznać wymykającą się wielość produktów i informacji – być może wypadałoby je chwilami zrównać. Detale codziennego życia, tak bliskie jak dziura w plecaku, i tak odległe jak płonąca Grecja, oddzielone ze sobą zaledwie przecinkiem przerastają wszelkie limity poznawcze i rozbijają banki wskaźników wzrostu. W zagarniającym otwarciu zaskakująco istotną rolę pełni pustka. Ciągle wypełniana przez nieskończone, akrobatyczne przekraczanie możliwości ekonomicznych i technologicznych, mimo przyspieszającej ekspansji – ta pustka rośnie równie dynamicznie. Remedium na nieokiełznane rozpleniania się egzystencjalnego „niczego” ma być jakiś lichy „koncentrat”, coś tak kpiąco trywialnego i szczątkowego jak osad, ale może nie tak przeżutego, jak tchnąca oświeceniem, albo, co gorsza, antykiem, sentencja. Czym ma się osadzać świat? Może żeby się nie rozlatywać powinien zwyczajnie przestać tyle latać – ograniczyć odloty w stylu american dream(s) i galaktycznych podbojów.
Tropem katastroficznym podąża Piotr Gajda, u którego na przytłaczającą mnogość ludzkich upadków i powtarzalną systemową przemoc nakłada się bezsilność nie tylko samej literatury, ale świadomości społecznej w ogóle. Historyczne przełomy czy przewidywane „narodziny entropii” zdają się żyć własnym życiem, ledwo draśnięte jednostkowymi wysiłkami. Ogarniają wszelką dostępną czasoprzestrzeń i rozsiadają się na niej okrakiem. Nieszczęścia rozmnażają się w oktety w sposób niekontrolowany, pesymizm wizji świata wynika przede wszystkim z przypadkowości historycznej sytuacji. A istniejący, zastały system po prostu działa tak, że odczłowiecza. Człowiek staje przeciwko człowiekowi, a przy tym jednocześnie nieuchronnie traci człowieczeństwo, staje się bitem – jednostką danych. Sieć przenikającej i znajdującej nowe ujścia przemocy wcale nie przeciera szlaku dla nowych rozwiązań. Raczej wiąże zdystansowany i cyniczny podmiot Gajdy wciąż rozrastającymi się pętami jak korytarzami labiryntu.
W bardzo konkretnej wizji postępującego końca świata osadza czytelnika Sergiusz Adam Myszograj, mierząc rozprzestrzeniający się rozpad upływem czasu od śmierci ostatniej pszczoły. Owadzi, apokaliptyczny zegar przeprowadza narratora rok po roku przez obumierający świat, który można tylko zdawkowo budować. Powtarzającymi się spostrzeżeniami, tymi samymi, zatracającymi się w sobie obrazami rejestrowane są: stan ludzi, wygląd roślin, sklepów. Bohater Myszograja w swoim dzienniku (roczniku?) gasnące otoczenie opisuje wręcz sprawozdawczo, jakby próbując nie wejść zbyt głęboko i detalicznie we wszechobecny bezład.
Natura przetrwała jednak u Agaty Drozd, która poświęca jej szczególnie dużo uwagi w recenzji Chamaechorów Damiana Kowala. Dla autorki przestrzeń przyrody rodzi – w pierwszej kolejności – nie myślenie o katastrofie klimatycznej, chociaż o niej wspomina, a raczej wyzwala szereg inspirujących skojarzeń. Krajobrazy Kowala umieszczone są bardzo blisko w sensie proksemicznym czy emocjonalnym i to na tyle, by przywoływać na myśl doświadczenie mistyczne. Przestrzeń natury jest jednocześnie dla Drozd głęboko osobista i przekraczająca – intertekstualnie i duchowo, dzięki czemu bezsilność wobec rozpadu świata w całkiem odświeżający sposób wydaje się nie dominować w tej perspektywie czytelniczej.
U Bąka, Gajdy, Myszograja czy Drozd czasoprzestrzeń otwiera się wielopoziomowo, w samej jej naturze leży postępująca nieograniczoność, która w większości przypadków osiąga wymiar globalnej katastrofy (najmniej wyraziście u Drozd). Kapitalizm rozwiera paszczę tak szeroko, że zjada się sam, włącznie ze wszystkimi jego żywotnymi elementami. Aleksandra Kubacka i Łęko Zygmuntówne widzą rozpad systemowości przez rozpad języka – wyczuwają hierarchie i je diagnozują, ale też burzą na zupełnie różne sposoby.
Kubacka, trochę gestem podsłuchującego Białoszewskiego, ale w zupełnie innej poetyce pisze Zasłyszane, czyli frazy niezwiązane, ale zmuszone, żeby wiążąco na siebie oddziaływać w wielopodmiotowej plątaninie. Języki trochę absurdalnie gimnazjalne, jako zbieranina urywek robiłyby dosyć niewiele, gdyby nie łączyły w sobie prześmiewczego tonu z głosem prawdziwych życiowych tragedii. Czy brzmi to spłaszczająco? W lapidarności poszczególnych wersów-wypowiedzeń imitujących codzienne dialogi wybrzmiewa przede wszystkim wulgarność: języka, sytuacji i wzajemnego odosobnienia. Rozproszone, żywe, mało wiarygodne słowa sprzyjają przedstawieniu uchwyconych fraz jako pozornie nieautentycznych. Strumień dziwactw i nieszczęść rodem z żartów o Jasiu alienuje od siebie postacie – stwarza nie tylko dystans pomiędzy nieznanymi bohaterami, ale także pomiędzy czytelnikiem a tekstem. To rodzaj otwarcia tak wielostronnego i dalekiego, że chwytającego przede wszystkim moment komunikacyjnej niespójności.
Inaczej u Łęka Zygmuntównego, gdzie pluralistyczny język rozszczelnia się tak, żeby zawrzeć obok żargonu ekonomicznej optymalizacji terminologię związaną z chemią jądrową – a to wszystko, żeby zrobić miejsce na wylewającą się z form, płynną, queerową tożsamość. Zasada rzeczywistości, to, co pierwsze i podstawowe rodzi się, jak wiadomo z nucleusa – jest nią możność rozszczepienia, przekroczenia siebie i przejęcia własnego głosu. Na poziomie biologiczno-chemicznym, językowym i psychicznym, to spójność w różnorodności i ruch rozszerzający, odśrodkowy już na poziomie najmniejszych struktur wydaje się ustanawiać prawa rzeczywistości. Wielość w swoistości rozprzestrzenia się jednak zachowując wiązania, zawierając się w jakichś określonościach, na wzór rozproszonej wspólnoty. Ani organicznie, ani narracyjnie nie jest możliwe odosobnienie, mimo cząsteczkowej wsobności.
Język nie służy jednak tylko jako narzędzie służące przekroczeniu jego samego czy jakichś abstrakcyjnych bytów, wielkich systemów. Pozwala wychodzić poza przestrzeń bardzo określoną i namacalną. Alicja Dydyna w swoich wierszach toruje zaułki i rozszczelnia kanały miasta (po krasnalu wnioskuję, że Wrocławia). Elementy miejskiego krajobrazu i określone jednostki służby zdrowia wychodzą z siebie. Będąc pierwotnie mistyczną, nieuchwytną siłą, podlegają personifikacji, ale efekty tej metamorfozy są raczej odrażające i dość brutalne. Jeśli wyabstrahowane siły miejskich aptek mają w sobie boskość, to raczej tę kapryśną i niezbyt życzliwą, zaczerpniętą z mitologii greckiej (i do niej pasowałby tytuł Esculap). Instytucje nie tylko stają się grubiańskie – są nieludzkie i w sensie jednostkowym i w perspektywie ogólnych wartości, za którymi mają stać. Prawa oddzielają się od swojej pierwotnej treści a miejsca od funkcji. Najbliższa rzeczywistość ucieka w nieuchwytne, mityczne aury i niestety równie mityczne idee.
Przestrzeń ujmowana w wierszu Grzegorza Smolińskiego podlegająca ruchowi „na zewnątrz” zachowuje się inaczej – nie ożywa, a pustoszeje. Poddaje się fizycznemu i symbolicznemu rozerwaniu. Otwarcie jest tutaj wyrzutem, obdziera z istoty wystawiony na oko zwiedzającego dom. Czym staje się wystawiona na spojrzenia kulturowa i indywidualna, ukraińska swoistość? Miejsce otwarte okazuje się miejscem niedookreślonym, wyrwanym z kontekstu i urywanym po kawałku. Smoliński fragmentaryzuje nie tylko znaczeniowo, w przecinaniu się obrazów, dialogów, napisów. Również formalnie urywa zdania, wersy i nie liczy się z zasadami interpunkcji. W końcu poszukiwanie sensu jakiejś struktury to też jej destrukturyzacja.
W recenzji 5 Szymona Biry Adam Pietryga także mówi o językowym „poza” – o szumach, zakłóceniach i o metatekstowym wychodzeniu z ram wiersza. Ukierunkowanie na przejście przez czy ponad narracjami zawiera się według Pietrygi w wygięciu wersu, w jego naderwaniu. Bira dopisuje, szuka słowa w jego potencjale poetyckim i komunikacyjnym. Dla Pietrygi to diagnozowana w tekście hermetyczność utworów stara się drążyć nowe ujścia dla sposobu wyrazu. Otwarcie, samozwrotne, wpadające w zamknięcie, pokazuje tylko niejednoznaczność i przenikalność tych dwóch kategorii. Dlatego czasoprzestrzeniom „zamkniętym” tak blisko do „otwartych” i dlatego ruch poprowadzony dostatecznie daleko w końcu zatacza koło.
Strach przed otwarciem
Co rzuca mi się w oczy: otwarcie czasoprzestrzeni stosunkowo rzadko jest tu portretowane pozytywnie. Swoboda wydaje się osobom piszącym możliwie przerażająca, wiążąc się z rozpadem rzeczywistości. Na przykład proza poetycka Myszograja – bohater jest zamknięty w nicości, jego jedynym punktem odniesienia są pojedyncze, ulotne bodźce. U Bąka motyw lotu okazuje się destrukcyjny, a nie wyzwalający – pada też świetne pytanie o to, kto wytwarza otaczającą nas pustkę, egzystencja zostaje związana z polityką. Podobna ścieżka rysuje się u Gajdy – to szczęście, że ósmy dzień nie powstał, dziecięcy dryf w kosmosie zaczyna brzmieć jak historia opresji, narodziny entropii pragnie się opóźnić... Nieustannie uderzamy w wątki katastroficzne – może mniej u Łęka Zygmuntównego, gdzie jesteśmy bliżej języka (narracja o „atomowej” mowie jest, swoją drogą, fascynująca). Podsumowaniem tej linii w dziale byłaby recenzja autorstwa Agaty Drozd poświęcona Chameochorom Damiana Kowala. Druga wyrazista linia, którą tu dostrzegam, jest poświęcona dekonstrukcji przestrzeni, ciał i języków – wrażliwości na to, co ulotne i zasłyszane u Kubackiej, kawałkowaniu domu (i wersu) u Smolińskiego, ruchliwej kartografii Dydyny. Pewnym zwieńczeniem byłaby chyba recenzja książki Szymona Biry 5 napisana przez Pietrygę, gdzie mowa o konkretności i zarazem nieskończoności numerów. Znakomicie łączy się ta druga grupa z narracją o czasoprzestrzeniach „zamkniętych”, a wątek kosmiczny idealnie zapowiada ostatni dział numeru.

