Wyobrażenie, czyli? Psychologicznie można powiedzieć: „jeden z typów reprezentacji umysłowej”. „Nietrwała struktura poznawcza”. „Umysłowe przedstawienie przedmiotu, który przestał działać na zmysły”. W praktyce czasoprzestrzeń wyobrażona to taka znajdująca się poza czasem, a nawet poza przestrzenią. Zaczepia się o znane nam kategorie poznawcze, ale raczej wpada na rzeczywistość niezdarnym potknięciem i uroczo przeprasza za przypadkowość i krótkotrwałość tego kontaktu. Wyobraźnia trochę flirciarsko ociera się o wrażenie, trochę upojnie się na nie osuwa, ale nie można jej odmówić tej erotycznej relacji ze zmysłowym poznaniem – romantycznej, czyli opartej na grze bliskości i dystansu. Jest zakochana w świecie pozaumysłowym, nie podlega jednak jego fundamentalnym kategoriom, w tym czasowi i przestrzeni. Jako „reprezentacja” i to w dodatku „nietrwała” jest narażona na drgania, zniekształcenia, niejasności. Na nieistnienie w swoim istnieniu. Przestrzeń z konieczności przejściowa? Zamglona, zatarta? Tak, ale, odwołując się tym razem do sztuk plastycznych: okaże się też fotograficzna czy nawet drukarska, kiedy korzysta z utrwalonych matryc.
Literackie światy wyobrażane są indywidualnymi sposobami bycia, które istnieją jak warstwy polisensorycznej, polisemantycznej tkaniny przeszyte jednym umysłem. Czasoprzestrzeń wyobrażona to taka wyrastająca z podmiotowości, obwleczona wrażliwością patrzącego, ale samodzielnie wpijająca się w rzeczywistość. Współoddychająca. To prześwit „rytmu przygryzanego języka” (A. Sobkowiak) czy zapach, którym można się dotykać (jak u Ł. Woźniaka). Wyobraźnia jako kategoria jest filtrem, miękką, bawełnianą, ale prześwitującą bluzką narzuconą na receptory czuciowe. Świadomość osuwa się pod naciskiem bodźców, przesypuje w palcach, wygina pod ciepłą wilgocią brzuchy, a potem tka z nich swoją opowieść. Historia opowiada się fenomenem, ale fenomenem czegoś. Czegoś bardzo konkretnego.
W już dosyć przestarzałym psychologicznym ujęciu wyróżniano wyobraźnię twórczą i odtwórczą – jedną, konstruującą nowe połączenia umysłowe ze znanych obrazów i drugą, przywołującą wcześniej odbierane bodźce. Chciałabym zrównać te mechanizmy jako podobnie kreacyjne, niekoniecznie na gruncie współczesnej psychologii (choć może i by się ze mną zgodziła), ale przede wszystkim w literaturze. Zrodzone w bólach i ekstazach światy przedstawione tekstów nazwanych zbiorczo „czasoprzestrzeniami wyobrażonymi” to pączkujące wizje przyszłości i wspomnienia z przeszłości. Podobnie świeże i wygniecione, tak samo twórcze, pachnące love children głęboko ugruntowanych doświadczeń. W zakorzenionych spostrzeżeniach wykluwają się wielkie i małe dziwowiska, przestrzenie niezaistniałe i mgliście bywające, chociaż namacalne w swojej potencjalności. Przecież snucie „kiedyś” nie jest daleko od wysnuwania „zaraz”. Kiedy wywlekamy z siebie wszystkie kłujące detale, partykularyzmy wyszyte w tkankach naszej podmiotowości, wyobraźnia w przypadkach wielu czasów i przestrzeni rządzi tak samo mocną ręką (czyli – subtelnym muśnięciem?).
Wszechobecne szczegóły, nawet jeśli podebrane różnym miejscom, można namierzyć punktowo i rozrysować w siatkę nie tylko widowisk, ale wrażliwości. Intuicje apokaliptyczne i utopijne przenikają się w tekstach Radosława Marcina Bartza w zależności od punktu widzenia – to prorokowanie, marzenie czy rozliczenie? Raczej: alternatywny projekt, dosyć szeroka mapa świata potencjalnego. Autor kreśli atlas z encyklopedią marsjańskiej fauny i flory, detaliczny, fizyczny i geograficzny opis przestrzeni nieludzkiej, chociaż mierzonej ludzkimi miarami. Burza? Trzymiesięczna. Temperatura? Stabilna, pozwalająca rozwinąć się znanym gatunkom i ich nieznanym zwyczajom. Wojny? O dziwo, marsjański eden jest idealnie, po bożemu zharmonizowany. Natura bardzo dzika, bardzo romantyczna i bardzo naturans przejmuje pozostałości po ludzkich zapędach kolonizacyjnych (zawłaszczony zostaje zawłaszczający Pathfinder), ale także inspiruje się cywilizacyjnymi wytworami, połyka je i z namaszczeniem kreacjonisty wypluwa jako własne dzieci. Pojęcia antropocentrycznych biologii i religii zgrzytają pod zębami, kiedy podmiot przewiduje nadchodzące zniszczenia, tak wyobrażeniowo oddalone, jak uczuciowo bliskie. Taka wizja to antycypacja ukrytego chaosu w pozornym, dzikim porządku, a na skraj niepewności zaprowadza nas obcy, ale rozpoznawalny detal – wyrasta jak „żelazny słup zakończony żółtymi świetlikami”. Projekt czasoprzestrzeni jako uczucia? Tak, zwłaszcza kiedy pomyślimy o kosmicznych podbojach dżdżownic i losie ich utraconej podmiotowości. Chociaż przecież (niestety tak humanistycznie jak tylko mogła) podmiotowość ta zginęła równie szybko, jak zaistniała, wyobraźnię rozbudza jej fantazyjna, ale bliska potencjalność. A właśnie to ambiwalentne pobudzenie, te wrażenia towarzyszące alternatywom są punktem zbieżnym na planie poetyckich światów możliwych.
Skoro mowa o możliwości, czy myśleliście kiedyś o sobie jak o potencjalnym grzybie? Może podmiot wiersza Łukasza Woźniaka niekoniecznie, ale nie-przeistaczając się w tej myślowej negacji, już zawiera pewną metamorfozę. Zlewa się zmysłowo z innym, z grzybem, z czymś „poza”, ale tylko w wyobrażeniu. Teksty Woźniaka to sensoryczne wariacje, próby wyjścia z własnej podmiotowości, jednocześnie wykluczające możliwość spojrzenia z miejsca nie-ja. I przez wykluczenie wyobrażenia – włączają je. Kalejdoskop zmysłów, kadry: żabie-ptasie, zwierzęce-ludzkie, mikro-makro zderzają się na styku wersów i odsłaniają kulisy rzeczywistości. Na obrzeżach miast i blokowisk, za fabrykami wpadamy na metaforyczne sznury i prawdziwe szczury, obrazy połączone delikatnym szwem surrealizmu, dziejące się obok człowieka, ale splecione z jego skrzętnie pożeranych, cywilizacyjnych resztek. Wymiar „wyobrażonego” nie ogranicza się tu do jakiejś konkretnej, wizyjnej projekcji, to nagromadzenie możliwości odczuć i obrazów, rozszerzenie myślenia o świadomości. Wiersze Woźniaka są pomysłem rozszczelnienia ludzkiej perspektywy, usiłują przechytrzyć łatwy odruch linearnej, wzrokocentrycznej percepcji.
Jednak wśród hipersensoryków poetyckich tego numeru króluje Maciej Borowiak, którego wyobraźnia zaciąga się dzieciństwem i chucha nam w twarz papierosowym oddechem osiedlowego sprzedawcy żarówek. Autor w detalu zostaje jak najdłużej, pozwala mu trochę odtajać, trochę ruminować w króciutkich strofach. To: dźwięk klekotu. Biały kolor rybich brzuchów. Nie, brzuszków, tutaj ciałka są drobne, wrażenia subtelne i przeciągłe jak ziewnięcie wyczerpanego, wybieganego chłopca. W new kids, ledwo łapiąc oddech na przerzutniach, te same uczucia zarzucają nas, wyciśnięte po kolei z bloków, z mięsa, z okien, rzędów, z fraz. Automatyzm braku uznania dziecięcej podmiotowości wchodzi w rytm automatyzmu dziecięcej, poklatkowej pamięci. Tekst nie jest wylewny. Nie jest nawet ekspresyjny, ale transponuje perspektywę, wyrywa czytelnika z dizajnerskiej kanapy i stawia na baczność w sklepie rybnym. Borowiak wie jak dobrze zawekować poczucie bycia umniejszonym połączone z bezpieczeństwem – wystarczy postawić je na wysokości brzucha. Wzrok skierowany na seledynową marynarkę nie kłamie. Świadczy, opowiada swoją (prostą w gruncie rzeczy) historię nie zdarzeń, ale nakłuć na wyczulone, dorastające oczy. Uszy, nosy, języki.
Z przeszłości Marta Tychowska zabiera nas na styk wspomnień z wizją, projektuje jednoczesne, znieruchomiałe jak w bursztynie „kiedyś-zaraz”. Wyobraża sobie sferę liminalną – wiersze tchną nie tylko przejściem jako dorastaniem, czy zwyczajnie atmosferą nastoletniego romansu. Sytuacje umieszczają czytelnika w procesach: odrastania włosów, wychodzenia z mody, łamania serc. W czasie pomiędzy mrugnięciem a końcem lata tkwi rozwleczona w czasie, wciąż jednorodna strata. Nostalgia relatywizuje czas, zagęszczając go do konsystencji miodu i oblepiając nim palce. Momenty przeszłości rozwlekają się w nieskończoność, a łapczywe potencjalności wysnute z bólu zagarniają wyobrażone, odrośnięte włosy tylko podmiotce znanego „kogoś” i rozciągają je do krwi. Tychowska nie tylko kondensuje i konserwuje czas – zamyka w nim wyraźnie słodkie nuty nadziei wgrane do CV, wygrywane na butelce z listem. Wyobraźnia autorki pracuje tu w przestrzeni niedookreślonej, w czekaniu i w tęsknocie.
Inne nastoletnie, prawie netfliksowe (raczej nie szekspirowskie – w końcu „gdzie był Szekspir kiedy się spartoliło”?) wspomnienie pierwszego romansu wyświetla Miłosz Broniszewski. Tym razem prześwituje język wieku dojrzewania – znaków, przetarć w pamięci, które zastępują domysły i pytajniki. Punktami zaczepienia są niejasne liczby i wyblakłe kolory, na przykład czyichś włosów. Do wyobrażeń przebijają się głęboko wyryte w konkretnych latach słowa. Ten dorosły podmiot, mówiący o wzwodach z kamienną twarzą, trochę z pobłażaniem, ale i nieskrywaną sympatią wraca językiem do swoich „starych” czy „spartoleń”. Wyraźnie odczuwalny jest dystans pomiędzy oddaloną perspektywą podmiotu a jego (pra)starą miłością. Powrót do „pierwotnej bezradności” nie uderza nierozgarnięciem podlotka próbującego niezręcznie wytłumaczyć się z wilgotnych rąk i brudnych skarpet. Ale w tym zdystansowanym spojrzeniu znajduje się nagromadzone przez lata ciepło, prawdziwa wartość „wyobrażonego” napływa właśnie przez szczeliny, które rozłamują dobrze znany obraz. Miłości rozlewają się w pamięci i zlewają, delikatnie, ale przecież bardzo dotkliwie – rumieńcami i potem. Strofy rozdzielone krótkimi wersami są jak urwane myśli, klatki nostalgicznego, trochę ckliwego rom-comu, którego kiczowatość wybrania się delikatnością czegoś „pierwszego” a nawet „praprapierwszego”.
Mniej fotografią, a bardziej odbitką pisze Adriana Sobkowiak o doświadczeniu generacyjnym przekłuwającym wszystkie warstwy skóry co najmniej do trzeciego pokolenia. Rozmowa spokrewnionych ze sobą kobiet przebiega jak zabawa w głuchy (czy raczej głuchoniemy) telefon, kiedy cisza odpowiada ciszy, a echo niewypowiedzianych słów nie wydobywa się nigdy z bohaterek, chociaż głośno rezonuje pomiędzy nimi. Maszyny do szycia mówią głośniej, niż ich właścicielki, czasami jeszcze wtedy, gdy tamtych już nie ma. To w powtarzalnych gestach, stukotach drobnych rytuałów przyzwalających na przemoc przekazuje się milczący język odruchowego braku. Braku reakcji. Braku instynktu obronnego, który usuwa się środkiem przeciwgrzybiczym do „próchno-słów”. Podmiotka Sobkowiak przegląda się w przeszłości swoich poprzedniczek jak w lustrze, a jej obroty, samo-refleksję i samo-zaprzeczenie imituje ruch graficznie odbijanych od siebie wersów. W zwierciadlanej wyobraźni Sobkowiak nie spełnia się jednak żaden „wieczny powrót”. Powtarzalna, wyuczona, ale bolesna czasoprzestrzeń jest tak samo uwewnętrzniona jak uświadomiona – i spotyka się z twardym „nie”. Sprzeciw nie jest tylko nazwą, to imię, a akt nazywania jako performatywny stwarza nową rzeczywistość podmiotki. Sobkowiak pozwala spuentować rozważania o wyobrażeniu dość optymistycznie: każda potencja spotyka się z możliwością aktualizacji. Każde wyobrażone może być emancypacyjne. A każde czucie rodzi potencjalności we wszystkich możliwych czasach i przestrzeniach.
Kierunki wyobraźni
Teksty zgromadzone w tym dziale pokazują wielotorowość wyobraźni: od rysowania ulotnych, często niemożliwych horyzontów, po naruszanie podstaw przeszłości. Rozmaite teksty wchodzą tu ze sobą w dialog: u Bartza mamy drzewa wyrosłe na Marsie, modelowanie przestrzeni obcych planet, rysowanie alternatywnych kosmicznych porządków. W podobnych rejonach sytuuje się poezja Woźniaka, najpierw mykocentryczna, potem negocjująca granice życia i śmierci w zaskakujących pejzażach. Pozostali grają gdzieś bliżej ciała: Tychowska jest nieco wspomnieniowa, ale z drugiej strony wychyla się ku temu, co nadejdzie; Broniszewski i Sobkowiak szukają prapoczątków, ale pierwszy cofa się tu do imaginacyjnej mitologii indywidualnego dorastania, a druga do historii rodzinnych. Pomostem między różnymi ujęciami wyobrażonego byłby pewnie Borowiak, u którego zaczyna się od ciała, ale potem jakby je kawałkuje, a w końcu kwestionuje samą „ludzkość” jako cechę biologiczną. Osoby piszące skupiają się tu wokół podobnych problemów, ale rysują rozmaite linie – to po prostu świetne wiersze.

