◁ FUNKCJE & FALE ▷
Podsiadło swoje śpiewa a jednak, w otrzymanych przez nas tekstach literalnie przywołuje się fale co najmniej kilka razy – jest w nich coś frapującego. Nic dziwnego, lato coraz bliżej, więc i wspomnienia groundingu nad morzem ożywają. Poza tym chyba odczuwamy już pewne zmęczenie dykcją ostrą jak brzytwa, rozcinającą bez znieczulenia. Czasami można odnieść wrażenie, że skondensowaliśmy już wszystko co się dało – film w serial, esej w tik-toka, wiersz we frazę. Czuć ścisk, a fala ma jednak to do siebie, że zagarnia więcej przestrzeni, również tej niewidocznej na pierwszy rzut oka, rozchodzi się od centrum w wielu kierunkach, coraz delikatniej przenosi drgania, co wydaje się na swój sposób kojące. „Boże, ześlij deszcz i zatop to miasto” zdają się momentami mówić poeci i tą falującą dykcją pochłaniają czytelników, szukając przeciwwagi dla zmęczenia konkretem. Zawsze chodzi przecież o balans (nie tylko ten work-life), dlatego po każdym spięciu przychodzi rozluźnienie. Fala schodzi w dół, jednak tylko po to, by zaraz znowu wezbrać i skupić się w kolejnym punkcie. Wydaje mi się więc, że „poezja o wykroju fali” to poezja bazująca właśnie na tym rytmie kondensacji i rozszczepienia, płynności dykcji, w której frazy jedna po drugiej układają się w rytmiczne ciągi znaczeń, dźwięków i obrazów. Jednocześnie w ten flow wkradają się załamania, lekkie zboczenia z drogi, wyrzucające z przyjemnego spływu. To w nich najbardziej uwidaczniają się zależności między punktami rzeczywistości istotnymi dla podmiotów a wewnętrznym przeżyciem odzwierciedlonym w wierszach. Każda dykcja nieco inna, dałaby się opisać w kształcie wykresu funkcji, raz wznoszącym się wprost proporcjonalnie, prostą linią, innym razem łamiącym się regularnie, wychodzącym poza. Przyporządkowując odczucia do obrazów, a obrazy do słowotoków, rozgrywa się poszukiwanie rytmu pauzy i melodii, która będzie w stanie oddać konkretny rodzaj napięcia powierzchniowego, nie dopuszczając do zatonięcia w bezładzie.
„Poezję o wykroju fali” podrzuciła mi Grenda-Kurmanow, bazująca na ekspresowo przepływających w siebie frazach, gdzieniegdzie poprzebijanych ostrymi punktami zwrotnymi. Tylko skrupulatne połączenie kropek, klaruje funkcję poszczególnych metafor. Podmiotka wiersza jednocześnie biegnie żwawo na przód i kręci się w kółko, zapętla coraz bardziej, wpadając w nerwowy spiral. Wyczerpuje się fizyka i racjonalne myślenie, napięcie tylko rośnie i wychodzi równanie sprzeczne. Dopiero w rytmie fali – otwarć i zamknięć, coś się układa, coś się wyrywa z pędzącego nurtu, a przynajmniej próbuje. Atenttion: device needs to cool down – migoczące przedsionki grożą wypaleniem. Jedyną pauzę, na jaką stać podmiotkę, stanowi moment na (z) self-reflection. Krok po kroku, patrząc w lustro, odbudowuje powłokę i przygotowuje się na kolejny wyzysk – brand new „zniszcz tą podmiotkę” w prezencie dla szefa. Z oddali na kapitalistyczne brzegi spogląda jamajski pracownik promu z wiersza Bianki Rolando. On ma chill i z ironią patrzy na biznesmenów goniących własny zysk jak ogon, bezwiednie kręcących się w kółko. Sytuacja niby przewrotna, realizuje jednak pewien schemat – ot patrzący z góry przedstawiciel klasy średniej pracujący w korpo, okazuje politowanie pracownikowi „niższego szczebla”. Myśli, że jest na fali, naiwny, w przeciwieństwie do Jamajczyka, nie pamięta jak łatwo o podtopienie. Ocean u Rolando to jednak głównie spokój, żywioł delikatnie igrający z rzeczywistością, zupełnie jak jej dykcja, płynąca miarowym nurtem, bez znacznych odchyleń. W zasadzie dopiero perfekcyjna burza jakoś przełamuje melodię, wyraźniejsze wyliczenia dążą do kulminacji, z której w końcu spada błogosławiony deszcz! Love never lies.
Dalsze skracanie długości fali przeprowadza Olga Juskowiak, z matematyczną precyzją tnąca wersy i zagęszczająca dykcję. W opowieści o odrzuceniu i odchodzeniu posiłkuje się naukowymi, ścisłymi metaforami. Rytmiczne tupanie wolnych od zobowiązań koni zaraz rozpływa się i wydłuża, a widmo (wcale nie upiór a świetlna fala) dąży ku czerwieni. Pod tajemniczą nazwą efektu Dopplera kryje się refleksja o jakiegoś rodzaju rozstaniu – czerwień to sygnał oddalającego się od źródła światła obserwatora. Dystans między ciałami rośnie więc wprost proporcjonalnie do skracania frazy. Taki wzór funkcji i nic na to nie poradzisz. Podmiotka w kolejnym wierszu pozostaje samotna, skrywa się w prześcieradłach, gęstych metaforach, spadających na ziemię satelitach. Między teoriami spiskowymi a ezomądrością opowiada o utracie i powrocie do punktu zerowego. W nim siedzi malutka, pochłonięta przez wir w mikroskali upływającego czasu, którego nie chwyta żaden aparat. Nerwowe drżenie sugeruje anxious attachment, że się zerwie ze smyczy, wypadnie na brzeg bezludnej wyspy. Z nurtem czasu podobnie płynie Kanicka, w recenzji tomu Adriana Korlackiego. U poety zaburza się liniowość funkcji, przyporządkowywanie miejsc do czasu przenosi przeszłość do tu i teraz, a pretekstem do minfulnessowych ćwiczeń jest fotografia – niezawodny sposób na liofilizację wspomnień. Opakowane, gotowe do resuscytacji gdy najdzie nas fala nostalgii.
Obrazom przypatruje się też Mokrzycki, zabierając nas prosto do italian summer, które jednak ulatuje z pamięci równie szybko, co zdjęcia wchłaniane przez galerię telefonu. Mgliste miasteczko opływają delikatne frazy, zmierzające ku abstrakcji – „biel schodzi falą”, podobnie jak u Juskowiak, otacza podmiot. „Nie ma gdzie się” schować? Chyba że między słowami. Wakacyjnej podróży towarzyszy jednak poczucie wyobcowania, samotne jednostki uwiecznione i opuszczone przez artystę – stwórcę. Wzór funkcji zmienia się – z egzystencjalnej w skapitalizowaną, prosto do sklepu „Wszystko za 1 euro”. Z każdym kolejnym wierszem podmiot coraz głębiej zanurza się w otoczenie, w ciepłą wodę, która wcale nie oczyszcza, a śmierdzi zgniłym jajem. W relaksujące impresje wkrada się poczucie wszechobecnej chęci zysku – fala cofa się, odsłaniając prawdziwe oblicze – iluzyjny charakter wzniosłych doświadczeń, w promocji, za jedyne 10 euro. Wakacje życia nie przydarzają się same, trzeba je skrupulatnie wyreżyserować, znaleźć to, co aesthetic. W tym romansie nie ma miejsca na przypadki. Podobne doznania towarzyszą podmiotowi Sienkiewicza, który wikła się we flirt z rodzaju love-hate relationship z Poznaniem. Stojący w samym sercu miasta doświadcza wiecznie odnawiających się mikroapokalips – końców i początków, inwestycji i dewastacji infrastruktury. Tutaj zamiast słonecznych plaż i cichych uliczek są ronda z betonu. Niezależnie od argumentów potwierdzających wanitatywność, wartość podmiotu pozostaje jednak stała – „trwamy” deklaruje ochoczo i jest w tym coś odważnego.
Główną falą, po której serfują poetki i poeci zdaje się więc czas – jedni mają go pod dostatkiem, by immersyjnie doświadczać otoczenia, innym brakuje miejsca na oddech i pauzę. W fotograficznych skrótach mierzą się z wciągającym bezlitośnie późnokapitalistycznym nurtem pracy, który, choć sygnalizowany przez pojedyncze epitety, stanowi uniwersalny punkt odniesienia. To zabieganie o wydłużenie i trwanie wydaje się znamiennym dla czasów „live fast, die young” przypomnieniem o uważności.