Logo czasopisma POZa Linią

„Polska A, Polska B, Polska A, B, C i D”
(Maria Peszek, Polska A, B, C i D)

PUNKTY → SKUPISKA

Przez jeden punkt przeprowadzić można nieskończenie wiele prostych – tak mówi geometria, ale zdaje się to równie dobrze aplikować do refleksji nad literaturą. Jako jednostki uwikłani jesteśmy w sieci połączeń i splotów – relacji, narracji, sytuacji. Czy tego chcemy, czy nie tkwimy w szerszym dyskursie, nikt z nas nie wisi w próżni (albo cytując klasyka – „nie jest samotną wyspą”). Attention span złotej rybki nie sprzyja wyciszeniu i wyrabianiu własnych opinii, a 30-sekundowe filmiki to, umówmy się, nie jest najlepsza forma wyrażenia, co nam w duszy gra. W natłoku bodźców i informacji nietrudno o poczucie zupełnego zagłuszenia jakbyśmy utknęli w zawieszeniu systemu z wiecznie wciśniętym mute. Narracje wokół nawarstwiają się, a prawdy uniwersalne tracą ważność szybciej niż surowy kurczak kupiony na promocji (są też tak samo powszechne jak on, codziennie w innym sklepie pojawia się nowy, lepszy, przepis na wszystko). Łatwo się zagapić i wylądować z lodówką pełną kurczaków, tylko po to, żeby przypomnieć sobie o własnym wegetarianizmie, ochoczo deklarowanym jeszcze wczoraj. Zdaje się zatem, że nie mamy ani własnej przestrzeni, ani własnego głosu, zbyt łapczywi na ready-made rozwiązania. Zhomogenizowani do granic serka waniliowego przez algorytm Instagrama. Gdyby jednak przyjrzeć się każdemu z osobna jesteśmy jak punkty, skupione ogniska soczewek o swoich, tylko swoich, właściwościach i współrzędnych. Soczewek, takich jak literatura, która mimo wszystkich śmierci i rezurekcji autora pozostaje, jak mi się przynajmniej wydaje, wyrazem tego jednostkowego doświadczania rzeczywistości. „Jedyny ruch, jaki mogę wykonać, to ten w obrębie zdania” pisze Justyna Kulikowska i zdaje się tym samym diagnozować niezwykle ważną rolę pisania. Uchwycić własny punkt widzenia to nie lada wyzwanie, które, jednak kiedy się powiedzie, pozwala wydobyć z siebie głos, „odkliknąć” wirtualny mikrofon, znaleźć exit. Skupienie na konkretnym elemencie zbioru wpływa na perspektywę – punkt widzenia zmienia się zależnie od punktu siedzenia, prawda? Nawet jeżeli stanowi element większej całości, ogólniejszej narracji. Zabawa soczewką pozwala autorom to oddalać się, to zbliżać, eksplorować doświadczenie w kontekście jednostki, ale i społeczeństwa, często dopuszczając do głosu strumień wszechobecnych bodźców. Chociaż w tym wszystkim nieustannie toczy się walka o wyzwolenie, zdefiniowanie współrzędnych i wyjście z punktu zero.

Siedzący w potrzasku podmiot mc borowego, porzucony w nagrzanym samochodzie przez boga-ojca-złego demiurga, zmuszony jest do zwrotu ku sobie. Człowiek uwięziony, z ograniczonym polem widzenia, ratunek widzi w psio-dziecięcych wycinankach i bilbordach – kiedy nie ma boga, jest twórczość i tabloidowa duchowość. Możliwość stworzenia własnej narracji pełni funkcję życiodajną, w zamkniętym szczelną szybą obiegu pozwala znaleźć wolne przestrzenie, chociażby te mentalne. Autorytarna przewaga ojca maleje z każdym kolejnym, wyciętym z papieru obrysem. Punkt wyjścia leży w wierszu. Przynajmniej w tym wypadku, już zaraz Akram powie jednak, że wychodząc z samochodu, wcale nie trafiamy na lepszy grunt. „Ulice dla ludzi”, nie sprzyjają bohaterce, stają się jedynie kolejnym symptomem martwego punktu – bez przestrzeni i miejsca na ruch. Miasto jest jednocześnie znajome i obce, dla rozszczepionej podmiotki, nieufnej wobec postrzegania. Do narracji z zewnątrz przesiąka konkret – współczesny niepokój drapiący w gardło jak smoliste powietrze. W „szczelnych dniach” mogłaby znaleźć ciszę i spokój, ale zamiast tego konfrontuje się w nich jedynie z własnym niepokojem. Zamknięta w tym wycinku rzeczywistości pragnie rozbić szybę wiersza, zaczerpnąć oddechu, „otworzyć go na oścież” jak okno w letni poranek. Poczucie niemocy podmiotki-poetki zdaje się pretekstem dla kolejnego utworu, gdzie już nie ma miejsca na zawahanie, frazy jak strzały – prosto do celu, przy minimum środków, maksimum symptomów, trafiają w odbiorcę jedna po drugiej, łamiąc tytułową czwartą ścianę. Nieprzyjemny dreszcz przebiega po plecach, bo rozpoznajemy własną rzeczywistość w słowach podmiotki. Poszczególne diagnozy: katastrofa klimatyczna, apokaliptyczność rzeczywistości, plastic pollution i w końcu wojna w Strefie Gazy, budują konstelację, niczym zaangażowany feed na Instagramie – bingo współczesności. Jednocześnie zmierzające do kulminacji płynne frazy kondensują się, by w ostatnim wersie uderzyć w czuły punkt. I pozostawić bez odpowiedzi, żadnego linku do zbiórki, grafiki do zrepostowania (sad face emoji).

Z prędkością światła linkuje za to Aleksandra Kasprzak, odsyłając do nas mem-kultury wczesnointernetowych lat dwutysięcznych, przypadających na okres dojrzewania równolatków autorki (trochę gen z, trochę milenialsów). Wśród czatów gadu-gadu, gier RPG i BLIKowych oszustów umiejscawia swoją bohaterkę – oszustkę mniejszego kalibru, zamkniętą w sidłach queerowej tożsamości, a raczej nie tyle w niej samej (queer przecież otwiera i pozwala na wiele więcej niż hetero norma), co w jej preemancypacyjnej formie, gdzie jeszcze nie do końca rozumie się swoją seksualność, za to doskonale zna się otaczającą ją stygmę. Jednocześnie Ola sytuuje się zatem na przecięciu wielu linii: (pop)kulturowej, życiowej i tożsamościowej – staje się soczewką, za która ogniskuje się z jednej strony indywidualna, z drugiej, mimo wszystko, dość symptomatyczna sytuacja dorastającej lesbijki. Stojące w centrum konstelacji Kasprzak wirtualne relacje i tożsamości zdają się jedyną drogą wyjścia z punktu, w którym tkwi bohaterka, tylko jak to możliwe, skoro przecież przed nimi najmocniej przestrzegali rodzice! (#wearethekidsyourparentswarnedyouabout). Podobne skupisko motywów queerowej nastoletniości odnalazła Karolina Kurando w debiutanckim zbiorze opowiadań Kingi Sabak, którego kolejne fragmenty naświetlają dość uniwersalne linie przecinające lesbijskie mikroherstorie (przynajmniej te polskie). Podobnie jak chociażby u Olgi Górskiej (Nie wszyscy pójdziemy do raju) bohaterka uwikłana jest w sieć wiejsko-religijną, która na pierwszy rzut oka zapowiada historię pod tytułem „zadupie i konserwatyzm kontra młoda queerówa”. A jednak, mimo znanych i bezpiecznych linii Kurando znajduje tam miejsce na niuanse. Dla bohaterki Sabak wiara to swego rodzaju punkt oparcia podczas wyboistej drogi ku własnej tożsamości, naturalne miejsce zakorzenienia, z którego można czasami wyskoczyć, ale wcale nie trzeba uciekać. Nie zawsze więc trzeba „ciąć krzyżem jak brzytwą”, a Polska Q była, jest i będzie (również w literaturze).

W tkankę peryferii wchodzi też Katarzyna Fabisiewicz, z nieco bardziej oddalonego punktu widzenia, na zasadzie wyliczania skojarzeń, krok po kroku zanurza odbiorcę w wiejskiej przypowieści. Punktowo i symbolicznie przedstawia poetę, wiejskiego głupka, heniutka, matki i córki – odsącza z peryferiów to, co wydaje się symptomatyczne…tylko czy na pewno takie jest? Gdyby wyobrazić sobie oś współrzędnych polskiej poezji najnowszej to zdecydowanie krańce stanowiłyby: zwrot ludowy i preapokaliptyczne przytłoczenie; peryferyjne fantazmaty po jednej, wielkomiejskie przebodźcowanie po drugiej stronie. Wiele naszych tekstów można by bez większego wysiłku umiejscowić na tej osi, jako konkretne punkty: A i B, jak Polska, tym razem „dokładnie taka, jaka się wydaje”. Tkankę miejską bada w podobny sposób podmiotka Ścierskiej, choć frazy przelewają się jedna w drugą, momentami odlatując w przestrzenie (meta)kosmiczne, ostrymi hakami zaczepiają się w rzeczywistości. Z punktu do punktu przejeżdża „nieformalna grupa społeczna” tzw. mieszczuchów, mechanicznie wykonująca kolejne czynności niezbędne do przetrwania. Wszędzie czyhają małe końce świata – złapanie przez kanara czy bycie nieadekwatnym, niewystarczająco up to date w dyskusji – to by dopiero było! Nie ma co się zbyt ochoczo śmiać, gwarantuje, że czujemy to samo, nawet jak nasze profile mówią inaczej, #notlikeotherglis. Wnikanie w środek punktu jest dla podmiotki jednoczesnym wyjściem poza w doświadczeniu niuansu podróży trolejbusem, zupełnie jak Tuwim w tramwaju, odnajduje ona połączenie ze wszechświatem – największym zbiorem, do którego należy. Dopiero girls solidarity przywraca ją do codzienności, perspektywa z powrotem zmierza do wnętrza tkanki. Choć brak tutaj nerwowego napięcia i nadmiernego nagromadzenia, opozycja między punktem a zbiorem, jednostką a społecznością, rysuje się dosyć wyraźnie. Chwila oddechu między klaustrofobicznymi zamknięciami, które powracają u Kołaczek.

Kolejna „podmiotka uwięziona” rozpoznaje swoją pozycję w statystykach, podlegając genderowemu determinizmowi. Przed samą sobą pesymistycznie określa dziewczyński los, którego nieodłącznym elementem są strach, ból i przemoc, zwieńczone brakiem nadziei na poprawę. Dramatyczne scenariusze osaczają z każdej strony, przewidując kolejne niebezpieczeństwa: „Jedna na 10 kobiet doświadczyła pewnego rodzaju przemocy seksualnej od czasu ukończenia 15. roku życia, natomiast jedna na 20 została zgwałcona.”, „19% Polek doświadcza przemocy od obecnego lub byłego partnera. W większości przypadków współofiarami są dzieci. Ponad 400 kobiet rocznie umiera w Polsce w wyniku przemocy.” – dwusekundowy google search albo niepozorny scroll Facebooka wystarczy, żeby poczuć się zbombardowaną. W samą dykcję wkrada się statystyczny rytm, naświetlając kolejne punkty kobiecego doświadczenia – zarówno te faktycznie przeżywane przez podmiotkę, jak i zinternalizowane społeczne przekonania. Wszystko to odbiera indywidualizm i sprawczość, o który w wierszach ciągle toczy się walka. Podobnie jak u Akram, w punkt i ostro uderzają frazy o wewnętrznych dziewczynkach (ten wiersz udało się chyba napisać drugiej połowie – o szwajcarskiej neutralności nie ma mowy). Odnajdujemy więc i u Kołaczek napięcie między osobistym doświadczeniem lęku i osaczenia a globalną świadomością kryzysów czyhających za rogiem (lub za ścianą). Na ratowników nie nadają się niestety trendsetterzy-rowerzyści.

Gdzie jeszcze można zostać zamkniętym? W dykcji i wierszu z pewnością (znów punkt wspólny z Akram). Aleksander Wierny oblewa nas cieknąco-szeleszczącym potokiem słów, miziających uszy od środka, prawie jak ASMR z YouTube’a. W tej kuli-punkcie poezji przyjemnej można się rozpuścić, ale uwaga – to pułapka! Wiersz neutralny, lekkostrawny usypia jak chochoł, przysłania widok i obcina horyzont. „Otworzyć wiersz na oścież” można czasami tylko krzykiem. Walka z tendencją i różnego rodzaju determinizmem – poetyckim, społeczno-ekonomicznym, ekologicznym, genderowym, toczy się u autorek/ów tekstów nieprzerwanie. Poszukiwanie drogi wyjścia z konkretnych punktów zamknięcia rysuje jakąś oś wspólną, jednocześnie odwołując się do znanego najprawdopodobniej każdemu, doświadczenia utknięcia i beznadziei. Punktowość odnajdujemy ponadto w indywidualnych poetykach, które potrafią, trzymając się konkretów, stać się wyrazem osobistych doświadczeń i zmagań. Przy lekturze trwamy więc w napięciu między skupieniem a rozproszeniem, ostrymi punktami a rozległymi konstelacjami głęboko osadzonymi w codzienności.

Kontrapunkt

Czytać punktowo, punkt po punkcie, w skupieniu, czy może gwarnie, w zbiorze, w skupisku i „na dystans” (distant reading)? „Gdyby wyobrazić sobie oś współrzędnych polskiej poezji najnowszej to zdecydowanie krańce stanowiłyby: zwrot ludowy i preapokaliptyczne przytłoczenie; peryferyjne fantazmaty po jednej, wielkomiejskie przebodźcowanie po drugiej stronie” – pisze Zuzanna i trudno mi się z tym nie zgodzić, zwłaszcza że niedawno przeczytałem wszystkie debiuty minionego roku i bardzo podobny obraz się z nich wyłonił. Ale trzecią osią niezmiennie pozostaje ucieczka w ciało, ani peryferyjna, ani wielkomiejska – ani specjalnie rozdzierana przez dyskursy emancypacyjne, ani też ulegająca lękom późnej nowoczesności, związanym z widmem ekokryzysu i osobliwości technologicznej (nawet jeśli na horyzoncie majaczą praktyki siebie z „Mer de Glace” Małgosi Lebdy). Wiersz somatyczny to jakby uniwersalna odtrutka, przychodząca z wnętrza modernistycznych konfesji – ta, która pozwala rozedrganej percepcji skupić się w jednym punkcie i bardziej doznawać niż obserwować. Taki wiersz zdają się jednak kontestować autorzy bloku, począwszy od Dobrochny Kołaczek („połowa dziewczyn we mnie nauczy się pisać/ o swoim zmaganiu z tendencją i wyjdzie im wiersz/ neutralny jak Szwajcaria i dobry sen”), a skończywszy na ośmieszającym ten model Aleksandrze Wiernym, który „we wnętrzu kuli” umieszcza refleksję radykalnie autoteliczną (o przyjemności) i tworzy tekst tak samozwrotny, skierowany ku sobie, że właściwie znika z niego podmiot, a pozostają tylko jego ogłupiające poruszenia i doznania (liże, ślini się, kołysze się, głaszcze [siebie], klaszcze [sobie]). Zarys sytuacji lirycznej z tekstu mc borowego wydaje się jednak jeszcze bardziej fundamentalnym rozpoznaniem: klaustrofobiczna kondycja człowieka jako wiecznego dziecka, z syndromem gotującej się żaby (dosłownie), zostawionego samemu sobie i chwytającego się podobnie autotelicznych zabaw, jak u Wiernego – to dość pesymistyczne rozpoznanie nie exodusu, lecz punktu dojścia całej tej historii, w której jeszcze toczą się nasze mikrogry o władzę, emancypację, samostanowienie, o wybory miłosne i próby wyodrębnienia się z tłumu.